Et tu, Benedict?

Redaktor pewnego „konserwatywnego” periodyku zapytał mnie niedawno, czy byłabym zainteresowana napisaniem krótkiego artykułu o mającej miejsce pięć lat temu abdykacji papieża Benedykta XVI. Odmówiłam, wyjaśniając że mam moralną pewność, iż nic z tego mam do powiedzenia na ten temat nie byłoby zgodne z jego polityką redakcyjną.

Od wydarzenia tego upłynęło pięć lat, i zauważam że znacznie mniej ludzi określa obecnie ową abdykację mianem „aktu odwagi”. Konsekwencje jej okazały się być tak nieoczekiwane – nawet dla tych, którzy w większości kwestii zgadzają się z Franciszkiem – że nieliczni tylko w dalszym skłonni są wypowiadać się o niej z zachwytem.

Rzeczywistość wygląda tak, że pięć lat po abdykacji papieża Benedykta większość katolików chciałaby poznać odpowiedź na pytanie dlaczego papież – człowiek, który przez całe dekady stykał się osobiście z „brudami” w Kurii oraz w całym Kościele nagle zdecydował się po prostu odejść. Dlaczego zdecydował się na ten krok wiedząc, że zadanie jakiego się podjął nie zostało ukończone?

Zarówno tak wówczas jak i później, zwłaszcza w świetle tego co nastąpiło potem, jednym z najbardziej groteskowych aspektów całej tej groteskowej sprawy wydaje się być fakt, iż oficjalne powody tej abdykacji były tak trywialne, banalne i błahe.

Te absurdalne odpowiedzi na poważne pytania w kwestiach niezwykłej wagi nieuchronnie zrodzić musiały podejrzenie, że Benedykt po prostu nie traktował urzędu papieskiego równie poważnie jak reszta z nas. Możemy się jedynie zastanawiać, czy te bagatelizujące całą sprawę odpowiedzi nie ujawniają przypadkiem istnienia ukrytej skazy, której istnienia nigdy wcześniej nie podejrzewaliśmy. Czy mogliśmy popełnić błąd w jego ocenie? A jeśli tak, czy mogliśmy mylić się aż do tego stopnia?

Co do powodów abdykacji, wszystko co usłyszeliśmy na ten temat streścić by można zasadniczo w zdaniu: „Jestem zmęczony”.

Pojawiały się pewne sugestie, że nie czuje się on już na siłach kontynuować podróży międzynarodowych, tak więc nie mógłby uczestniczyć w Światowych Dniach Młodzieży i podobnych wydarzeniach. Bagatelizowanie abdykacji wydawało się korespondować ze współczesną koncepcją papieża jako kogoś w rodzaju gwiazdy pop – sądziliśmy jednak że Benedykt był człowiekiem zbyt dojrzałym, zbyt poważnie traktującym katolicyzm, aby postrzegać siebie w taki właśnie sposób. Uważaliśmy, że kto jak kto, ale on traktuje urząd papieski z należytą powagą.

Obecnie zaś, gdy wszystkie zarazki które przez 50 lat ukrywały się w mule Nowego Kościoła gwałtownie się uaktywniają, wielu katolików zadaje sobie pytanie: dlaczego nie słyszymy żadnych komentarzy z jego strony? Ze strony człowieka, którego uważaliśmy za „obrońcę ortodoksji”, którego – jak sądziliśmy – znaliśmy?

Z ust jego następcy, który literalnie zamienił Watykan w jaskinię zbójców, każdego dnia wychodzą nowe błędy, a nawet herezje i bluźnierstwa, od niego zaś usłyszeć możemy jedynie ogólnikowe, starannie sformułowane zapewnienia o tym, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. O tym jak bardzo zadowolony jest ze swej decyzji i jak szczęśliwy ze swego obecnego życia.

Po trzech latach systematycznego demontażu wszystkiego, co starał się on realizować podczas swego pontyfikatu, usłyszeć możemy obecnie z ust ewidentnie całkowicie beztroskiego Ratzingera następujące słowa skierowane do Franciszka: „Czuję, że dobroć Waszej Świątobliwości jest miejscem w którym przebywam: czuję się otoczony opieką”.

Wszyscy, którzy czytali w przeszłości cokolwiek co wyszło spod jego pióra zastanawiają się, jak tego rodzaju ckliwe frazesy mogły mu przejść przez usta – słowa te zostały jednak zarejestrowane.

Ten nowy ton był tak dziwny, iż natychmiast pojawiły się spekulacje że Benedykt działał pod jakąś presją zewnętrzną i nie mógł powiedzieć otwarcie tego co myśli. Zapis wideo nie potwierdza jednak tej tezy. Zobaczyć na nim możemy, że odczytujący głośno tekst Benedykt jest w ewidentny sposób zadowolony. „Być kazano mu przeczytać dokument przygotowany przez kogoś innego?” W takim jednak razie, dlaczego kilkakrotnie powtórzył te same słowa? Dlaczego, mając jakiekolwiek wątpliwości, miałby pozwolić wykorzystać się przy takiej okazji, odczytując to publicznie? Jeśli jest to oszustwo, po co w ogóle miałby w tym uczestniczyć?

Wszyscy autorzy komentarzy zamieszczanych na blogach oraz portalach społecznościach, którzy wciąż zapewniają mnie jak bardzo „brakuje” im Benedykta, okazują mu niemniej pewien brak szacunku – nie traktują poważnie jego własnych słów.

Niektórzy sugerują, że zrezygnował on z urzędu wskutek jakichś nacisków zewnętrznych, abdykacja ta nie była więc ważna. Wszyscy jednak słyszeliśmy wielokrotnie z jego własnych ust, że nie działał pod presją, że zrezygnował dobrowolnie.

I rzeczywiście, nie będąc bynajmniej odizolowanym od świata „więźniem Watykanu”, Benedykt przyjmował wielu gości, którzy bez wyjątku zaświadczali że choć słabowity, wydaje się być jednak zadowolony i nigdy nie wypowiada żadnych krytycznych komentarzy. Być może w przyszłości doczekamy się jeszcze plotek o grypsach z błaganiem o ratunek, umieszczanych pod obrusem stołu przy którym spożywa lunch.

To prawda, nie ulega wątpliwości że sytuacja ta jest nadzwyczaj dziwna i podejrzana, coś tu się nie zgadza. Wszystkie istotne pytania zostały zignorowane lub też spotkały się z niepoważnymi, żartobliwymi odpowiedziami:

„Dlaczego Waszą Świętobliwość abdykował?”

Ratzinger; „Byłem trochę zmęczony i nie czułem się na siłach aby uczestniczyć wraz z dziećmi w Światowych Dniach Młodzieży”.

„Jeśli nie jest Wasza Świątobliwość papieżem, dlaczego wciąż ubiera się na biało?”

Ratzinger: „Och, po prostu nie było czarnej sutanny, która by na mnie pasowała”

„A dlaczego w dalszym ciągu używa Wasza Świętobliwość imienia Benedykta XVI?”

Ratzinger: „Cóż, jestem papieżem-emerytem…”

„A skąd wzięła cała ta koncepcja papieża-emeryta? Czy istnieje jakiś precedens w historii Kościoła? Co to oznacza pod względem kanonicznym i doktrynalnym?”

Ratzinger: „…”.

„A jak rozumieć to, co mówił [abp] Ganswein o poszerzonej «munus [petrinum]» – obejmującej element czynny i kontemplacyjny? Czy nie oznacza to, że jest obecnie dwóch papieży?”

Ratzinger: „…”

Należałoby by być może zapytać wprost: „Jak może Wasza Świętobliwość tak po prostu siedzieć, uśmiechać się oraz wygłaszać ugrzecznione frazesy, podczas gdy ten szaleniec spycha owce z w przepaść?”

Kilka dni temu mój przyjaciel Steve Skojec z tradycjonalistycznego portalu internetowego OnePeterFive podsumował konsternację tych spośród nas, którzy wciąż odczuwają żywą sympatię dla [człowieka którego zwykliśmy nazywać] papieżem Benedyktem. W swym krótkim wpisie zawarł cały gniew i rozczarowanie, których większość z nas prawdopodobnie nie ma odwagi wypowiedzieć głośno:

„Pięć lat temu papież Benedykt XVI abdykował. I poprzez porzucenie swego obowiązku kierowania Kościołem utorował drogę dla najbardziej tragicznego pontyfikatu w jego historii – w stosunku do którego uporczywie wzbrania się jednak zaprotestować słowem, uczynkiem, czy też choćby najsubtelniejszym gestem.

Istnieje wiele powodów dla których można go kochać, można tęsknić za nim porównując jego pontyfikat z obecnym, nie można jednak uwalniać go od odpowiedzialności. Opuścił on swą rodzinę pozostawiając ją na pastwę nadużywającego władzy ojczyma, obecnie zaś przygląda się jak dzieci jego są poniewierane i zwodzone na manowce, i to nawet nie milcząc, ale okazując wyraźne zadowolenie.

A jednak był on najlepszym z posoborowych papieży, i z tego właśnie powodu jako jedyny spośród nich nie zostanie kanonizowany”.

Kim jest prawdziwy Józef Ratzinger

Nie jeden raz słyszałam z ust ludzi śledzących od wielu lat sytuację w Watykanie następujące słowa: „Być może po prostu nie był on tym, za kogo go braliśmy”.

Podejrzewam, że twierdzenie to jest prawdziwsze, niż większość ludzi mogłaby sobie wyobrażać. Myślę, że popełniliśmy błąd wierząc w opinie przestawiane przez środki przekazu. Byliśmy zachwyceni, że zaciekle antykatolickie media nienawidziły go oraz się go lękały. Zapomnieliśmy, że nie wiedzą one nic o katolicyzmie.

Tego, o czym gazety nigdy nam nie przypominały to fakt, iż jako młody ksiądz i teolog Józef Ratzinger znany był jako „progresista”, w sensie w jakim termin ten rozumiany był w roku 1962. Reputacja ta utrwaliła się jeszcze w czasie, gdy pracował on jako peritus, doradca teologiczny, jednego z najbardziej wpływowych biskupów obozu postępowego podczas Vaticanum II, kard. Josefa Fringsa z Kolonii. W czasie soboru Frings zasłynął z powodu mowy atakującej Święte Oficjum – i jego prefekta kard. Alfredo Ottavianiego – za „konserwatyzm” schematów, dokumentów przygotowanych przez jego kongregację jako punkt wyjścia do dalszych dyskusji.

Po mowie tej biskupi należący do Komisji Przygotowawczej zbuntowali się, postulując aby schematy – których opracowanie zajęło całe lata – zostały odrzucone. Tak też się stało – pomimo sprzeciwów ze strony kard. Ottavianiego – i koalicja złożona z niemieckich oraz francuskich progresistów wyprodukowała naprędce nowe dokumenty, przejmując w ten sposób kontrolę nad soborem zanim się on jeszcze rozpoczął.

Później ujawniono, że prawdziwym autorem tej mowy był właśnie Józef Ratzinger – niezależny „postępowy” teolog akademicki, którego Frings przywiózł ze sobą do Rzymu w charakterze osobistego sekretarza.

Wspominający te wydarzenia w roku 1985 kard Henri de Lubac pisał:

„Józef Ratzinger, ekspert soborowy, był również osobistym sekretarzem kard. Fringsa, arcybiskupa Kolonii. Stary i niedowidzący kardynał niejednokrotnie zlecał mu przygotowywanie tekstów swych własnych wystąpień. Zwłaszcza jedno z nich zostało zapamiętane – mowa zawierająca radykalną krytykę metod pracy Świętego Oficjum. Pomimo odpowiedzi kard. Ottavianiego, Frings podtrzymywał swą krytyczną ocenę.

Nie będzie przesadą stwierdzić, że dnia tego Święte Oficjum, w postaci w jakiej wówczas istniało, zniszczone zostało przez Ratzingera [działającego] wraz z jego arcybiskupem.

Kard. Seper, człowiek pełen dobroci, zainicjował odnowę. Ratzinger, który nie zmienił się, dzieło to obecnie kontynuuje”.

Reputacja Ratzingera jako „progresisty” nie opiera się na jednym tylko incydencie, nie dotyczy też jedynie wczesnego etapu jego aktywności. W atmosferze krytyki wobec przyjętych przez niego metod kierowania Kongregacją Nauki Wiary niemal niezauważone przeszły jego słowa z roku 1982, w których wyrażał on nadzieję że Kościół nie powróci do Syllabusa Piusa IX.

W swej książce Formalne zasady chrześcijaństwa na postawione przez siebie pytanie „Czy sobór powinien zostać odwołany?” zalecał „zburzenie bastionów” oddzielających Kościół katolicki od świata współczesnego:

„Zadanie do wykonania jest więc następujące: nie przekreślenie soboru, lecz odkrycie rzeczywistego soboru i pogłębienie jego autentycznej woli, na podstawie dotychczasowych doświadczeń. Nie może to oznaczać powrotu do Syllabusa. Ten tekst był jedynie pierwszą wytyczną postępowania w spotkaniu z liberalizmem i rodzącym się marksizmem, nie można go jednak uważać za ostatnie słowo w tej dziedzinie. Dla chrześcijan rozwiązaniem problemu epoki nowożytnej nie może być ani jej entuzjastyczna akceptacja, ani getto. «Burzenie bastionów», do którego Hans Urs von Balthasar nawoływał już w roku 1952, było rzeczywiście pilnym zadaniem. (…)

[Kościół] musi burzyć stare bastiony i chronić się pod skrzydła samej wiary i siły słowa, które jest jego jedyną rzeczywistą i nieprzemijającą mocą. Jednak burzenie bastionów nie może oznaczać, że niczego nie należy już bronić, albo że teraz musi swe życie zawdzięczać innym mocom niż te, które go zrodziły: krew i woda z otwartego boku u krzyżowanego Pana”.

Głosił więc tezę – stanowiącą w istocie fundament ideologii „konserwatywnej” – że „prawdziwy” sobór, o ile tylko wytyczne jego realizowane byłyby w sposób właściwy, byłby ratunkiem dla Kościoła i świata, i z twierdzenia tego nigdy się nie wycofał.

Jak paradoksalne wydawać się musi wszystkim znającym jego drogę życiową, że właśnie jemu powierzone zostało kierowanie instytucją którą sam swego czasu skutecznie zniszczył, a co więcej, że właśnie jemu media przypięły później etykietkę „skrajnego konserwatysty”. Fakt ten tłumaczy też, przynajmniej do pewnego stopnia, dlaczego instytucja ta była za jego kadencji tak nieskuteczna.

Jeśli rzeczywiście był on takim skrajnie konserwatywnym „rotwailerem” [jak określała go prasa – przyp. tłum.] – dlaczego znajdujemy się obecnie w tak rozpaczliwej sytuacji? Co uczynił, aby powstrzymać zwycięski pochód neo-modernizmu – który szerzył się niczym pożoga w całym świecie katolickim przez cały pontyfikat Jana Pawła II?

Co uczyniła kierowana przez niego kongregacja, aby zapobiec wykreowaniu się Hansa Kunga na popularnego „księdza-teologa”, wychwalanego przez media za jego nienawiść do katolicyzmu – poza zakazaniem mu nauczania? Hansa Kunga, którego pomimo oczywistego faktu głoszenia przez niego herezji nigdy nie wydalono ze stanu kapłańskiego? Czy przychodzą nam do głowy nazwiska jakichś innych osób, które upomniane zostały choćby w tym stopniu? Bardzo niewiele.

Bez wątpienia jednak przypomnieć możemy sobie nazwiska wielu innych, którzy przez całe swe życie otwarcie negowali i podkopywali wiarę katolicką – teologów akademickich, duchownych, księży, biskupów i kardynałów z całego świata – a którzy nigdy nie spotkali się z najmniejszą krytyką ze strony Rzymu.

Nie ulega też wątpliwości, że budzące obecnie tak wielkie zgorszenie skandale z udziałem licznych biskupów są owocem właśnie pontyfikatów „skrajnie konserwatywnego” Jana Pawła II i „rotweilera” Benedykta XVI.

Dlaczego uważamy że Ratzinger, piastując urząd prefekta Kongregacji Nauki Wiary, był ostoją ortodoksji? Czy nie jest po prostu tak, iż do tego stopnia oddaliliśmy się od tradycyjnej wiary, iż utraciliśmy sam jej zmysł, i w rezultacie nie potrafimy zdobyć się na obiektywne porównanie, na obiektywny osąd? „Progresista”, który niszczy kongregację kard Ottavianiego, dziedziczy po nim jego urząd oraz etykietkę „skrajnego konserwatysty”…

W rzeczywistości sam Ratzinger podkreślał, że nigdy nie zmienił swych poglądów teologicznych. Miał nawet powiedzieć, że to jego dawni koledzy tacy jak Kung czy Kasper przesunęli się bardziej „na lewo” po latach 60’. Być może obecnie jesteśmy bardziej skłonni mu uwierzyć – wydaje się bowiem iż jest to właśnie brakujący element naszej pozornie nielogicznej układanki.

Być może świat katolickiej teologii akademickiej zdegenerował się do tego stopnia, że człowiek określany jako „progresista” w roku 1963, a którego poglądy pozostały jednak nie zmienione, jawi się w roku 2005 jako „obrońca tradycyjnej ortodoksji katolickiej”.

Czy to właśnie dlatego abdykował? Czy chodzi po prostu o to, że katolicy mieli zawsze błędne wyobrażenie na temat jego poglądów odnośnie Kościoła i papiestwa?

Być może pewnych wskazówek dostarczają nam opublikowane na łamach „La Stampa” w roku 2015 wspomnienia Silvano Faustiego SI, który był swego czasu spowiednikiem i kierownikiem duchowym kard. Carlo Maria Martiniego, ojca chrzestnego „liberalnego” europejskiego Kościoła katolickiego, jak również rzekomego przywódcy „mafii z Sankt Gallen”, która wedle słów kard. Danneelsa przez cale lata spiskowała przeciwko papieżowi Benedyktowi.

W tekście tym Fausti wspominał, że w czerwcu 2012 roku Benedykt spotkał się w pałacu biskupim w Mediolanie z Martinim, który namawiać miał go wówczas do abdykacji. Podobno w czasie jego wyboru [na Stolicę Piotrową] w roku 2005 Martini powiedział, że jego głównym zadaniem powinno być przeprowadzenie reformy Kurii. Aż do roku 2012 zrealizowanie tego celu okazało się być niemożliwe.

Dlaczego Benedykt przyjmować miałby radę od człowieka z rodzaju Martiniego – „ojca chrzestnego” liberalnego skrzydła europejskiego katolicyzmu? Myślę, że w umyśle człowieka takiego jak Ratzinger pytanie takie w ogóle się nie pojawiło. Byli przecież kolegami, powszechnie szanowanymi wykładowcami akademickimi. Byli braćmi w biskupstwie. Byli członkami klubu. Wszelkie pozory różnic ideologicznych między nimi były więc jedynie wytworem narracji medialnej. Dlaczego więc papież nie miałby usłuchać rady piastującego wysokie stanowisko i cieszącego się powszechnym poważaniem purpurata?

Dlaczego Walter Kasper jest kardynałem?

Jednym z najbardziej rzucających się w oczy elementów owej układanki jest ewidentna niezdolność tych rzekomo „konserwatywnych” prałatów do dostrzeżenia (nie mówiąc już o podjęciu względem nich jakichś praktycznych kroków) cynicznych wrogów wiary wśród biskupów oraz w Kolegium Kardynalskim.

Dla przeciętnego człowieka jest absolutnie nie do pojęcia, że po tylu latach przysłuchiwania się ich wypowiedziom i czytania ich pism, Ratzinger mógł pozostawać w tak przyjacielskich stosunkach z ludźmi w rodzaju Waltera Kaspera czy Carlo Maria Martiniego, rzekomych przywódców „mafii z Sankt Gallen”.

Kiedy podczas swych pierwszych rozważań przed modlitwą na Anioł Pański w roku 2013 papież Franciszek wyznał zgromadzonym z tej okazji wiernym, jak wielkie wrażenie wywarła na nim [ostatnia] książka Waltera Kaspera, wielu spośród nas, którzy od wielu lat uważnie śledziliśmy sytuację w Watykanie, zaczęło uświadamiać sobie w jakim kierunku zmierzać będzie obecny pontyfikat. Dla większości świata katolickiego Jorge Bergoglio mógł być postacią praktycznie nieznaną, Walter Kasper był jednak prominentnym heretykiem, hołubionym przez media przywódcą „ultra-liberalnego” skrzydła Kościoła posoborowego.

Jak zauważył niedawno w artykule poświęconym „dorobkowi życia” kard. Kaspera Thomas Jansen, redaktor naczelny portalu Katholisch.de, najprawdopodobniej nie byłby on w stanie wyrządzić [Kościołowi] takich szkód bez bezpośredniej pomocy zarówno Jana Pawła II jak i Benedykta XVI.

Katastrofa, jaką było ogłoszenie adhortacji Amoris laetitia, jest w równej mierze dziełem Bergoglio co Kaspera. Jest to człowiek, który przez 40 lat nigdy nie zadawał sobie trudu aby ukrywać swe heterodoksyjne poglądy, i który poświęcił znaczną część swego życia prowadzeniu kampanii o takich właśnie celach.

Jak przypomina w swym tekście Jansen, już w roku 1993 Kasper usiłował lansować tę samą propozycję dotyczącą dopuszczenia do Komunii św. osób rozwiedzionych, które zawarły związki cywilne – wspólnie z kard. Lehmannem, również członkiem „mafii z Sankt Gallen”. Próby ich udaremnione zostały wówczas przez Ratzingera i Kongregację Nauki Wiary.

Rodzi to jednak kolejne pytanie: jeśli Ratzinger orientował się tak dobrze w poglądach Kaspera, dlaczego następnym jego krokiem nie było pozbawienie go urzędu biskupiego? Dlaczego przynajmniej nie nakazał mu milczenia – jak to było w przypadku Kunga?

Niedawno Kasper po raz kolejny udał się do mediów aby poskarżyć się, że nazywany jest heretykiem. Jest to jednak oczywista prawda – człowiek ten jest heretykiem. Wszyscy wiedzą że jest heretykiem, ponieważ słyszeliśmy jak od dziesięcioleci głosi te jawne herezje przy każdej nadarzającej się okazji.

Jednakże po latach wytrwałego spiskowania przeciwko wierze, zamiast zostać potępiony, uciszony, zlaicyzowany i/lub ekskomunikowany, człowiek ten wyniesiony został przez Jana Pawła II do godności kardynalskiej.

W roku 1983 kierowana przez Ratzingera Kongregacja Nauki Wiary udaremniła co prawda jego intrygę mającą na celu przyjęcie przez Kościół zmian wprowadzanych obecnie przez adhortację Amoris laetitia – on sam nie został jednak potępiony, zganiony czy w jakikolwiek sposób upomniany. Nie został też usunięty z piastowanych przez siebie wpływowych stanowisk.

Nic z tych rzeczy. W roku 1994 dołączył do Kurii Rzymskiej – mianowany współprzewodniczącym Luterańsko-Katolickiej Komisji ds. Jedności. Pięć lat później wykonał kolejny krok [w swej karierze], obejmując stanowisko sekretarza Papieskiej Rady ds. Popierania Jedności Chrześcijan, struktury „ekumenicznej”, w której jego jawny indyferentyzm religijny nikogo nie szokował. W roku 2001 mianowany został kardynałem-diakonem, uzyskując przez to możliwość głosowania podczas konklawe.

Powołując się na wspomniany już tekst Thomasa Jansena Maike Hickson pisze w swym artykule opublikowanym na portalu OnePtereFive:

„Kard. Kasper o mały włos nie utracił możliwości udziału w ostatnim konklawe, jako że ukończył właśnie 80 rok życia. Ponieważ jednak w przypadku takim rozstrzygająca jest data śmierci [lub abdykacji, jak to miało miejsce w roku 2013] papieża, wciąż zachował prawo czynnego w nim uczestnictwa [jak zauważyli pewni komentatorzy – fakt, iż Benedykt XVI zdecydował się abdykować we «właściwym czasie», stanowił szlachetny gest w stosunku do kard. Kaspera]”.

Wybacz mi Maike, ale nie sądzę aby była to kwestia o znaczeniu jedynie marginalnym. Czy można dziwić się, że faktem tym zraził do siebie wielu katolików?

Kardynale Ratzinger czy też Wasza Świątobliwość „papieżu-emerycie” Benedykcie – bardzo chciałabym usłyszeć odpowiedź na jedno konkretne pytanie. Dlaczego człowiek ten wciąż jest kardynałem? Dlaczego wciąż jest biskupem? Dlaczego wciąż pozwala mu się nazywać siebie „teologiem katolickim”? Dlaczego umożliwił mu Eminencja/Wasza Świątobliwość, najwyraźniej rozmyślnie, wzięcie udziału w konklawe i rozstrzyganie o tym, kto będzie kolejnym Następcą Św. Piotra?

Czyż nie chcielibyśmy wszyscy poznać odpowiedzi na te pytania? Czy nie chcielibyśmy wszyscy dowiedzieć się, dlaczego Hans Kung wciąż jest księdzem? Dlaczego kard. Mahoney’owi pozwolono po prostu przejść na emeryturę, nie wyciągnąwszy wobec niego żadnych konsekwencji? Dlaczego człowiek taki jak Weakland, aktywny homoseksualista, który opłacił się swemu ex-kochankowi aby ten nie wnosił przeciwko niemu oskarżenia, nie został ekskomunikowany? Kto jeszcze? Np. mój własny biskup Victorii, okultysta Remi de Roo, Raymond Hunthausen z Seattle, Favalora z Miami, Matthew Clark z Rochester, Derek Worlock z Liverpoolu… Czasami zastanawiam się, jak długa będzie ta lista zanim cały ten skandal ostatecznie się skończy.

Przez 50 lat katolicy zadawali sobie pytanie, dlaczego wszystkim tym wilkom w mitrach pozwalano bezkarnie niszczyć Kościół. Dlaczego tak często widzieliśmy jak ludzie ci – zdeprawowani intelektualnie i moralnie – wynoszeni byli do najwyższych godności, pomimo ich jawnej nienawiści do wiary katolickiej?

Koniec Kościoła postrzeganego jako „wielki parasol”

Do ludzi, którzy zaczynają stawiać sobie tego właśnie rodzaju pytania, należy m.in. Ross Douthat z „New York Timesa”. Maike Hickson przytacza w swym artykule pochodzący z jego najnowszej książki fragment, w następujący sposób komentujący bezkarność wszystkich bez wyjątku członków tzw. „mafii z Sankt Gallen”, włączając w to również Kaspera, który prowadził aktywną kampanię na rzecz faktycznego obalenia dotychczasowego nauczania moralnego Kościoła: „Osobliwym skutkiem faktycznego zawieszenia broni w Kościele [pomiędzy konserwatystami a progresistami] był fakt, iż sam Jan Paweł II powierzył większości z tych ludzi kapelusze kardynalskie, wynosząc ich do tej godności pomimo ich negatywnego stosunku do jego własnej polityki odnowy”.

Kiedy dziennikarze rozmawiają o katolicyzmie, mówią często o Kasperze – jak to przeczytać możemy również na jego temat w Wikipedii – jako o „jednej z głównych postaci skrzydła liberalnego w Kościele katolickim”. I ma to mieć rzekomo jakiś sens dla katolików, oczekuje się że zaakceptujemy to jako element rzeczywistości naszych czasów. Istnieje „skrzydło liberalne” oraz „skrzydło konserwatywne” – i oba one są katolickie.

Steve Skojec powiedział mi, że nasza gotowość do zaakceptowania całej tej farsy z „papieżem-emerytem” była błędem: „Myślę że problem polega na tym, że zgodziliśmy na ich grę w pozory, a nie powinniśmy byli tego czynić”.

I rzeczywiście, zaczynam dochodzić do wniosku, że gotowość większości katolików do zaakceptowania całej farsy posoborowego katolicyzmu była w istocie poważnym błędem. Poprzez granie w tę grę, poprzez udawanie że moglibyśmy być „konserwatywnymi katolikami” w ramach Nowego Paradygmatu, który obejmuje również „katolików liberalnych”, pomogliśmy im popełnić jedno z największych oszustw w historii rodzaju ludzkiego.

Ulegając tej schizofrenicznej mentalności, jaką przejawiali od roku 1965 przywódcy Kościoła, również my zaakceptowaliśmy podstawowe założenie na której się ona opiera: że Kościół jest „wielkim parasolem”, pod którym jest masa miejsca dla ludzi wyznających różne osobiste poglądy, że kwestie takie jak liturgia są jedynie sprawą osobistego „gustu”… że dwa sprzeczne ze sobą twierdzenia mogą być w równej mierze katolicką prawdą.

Mentalność tę przyswoili sobie również „konserwatyści”, w wyniku czego postrzegali człowieka w rodzaju Józefa Ratzingera jako „konserwatystę oraz obrońcę ortodoksji”. I jaki był tego skutek? Stworzyło to zasłonę dymną, która umożliwiła pięć lat temu ludziom z kliki Kaspera wprowadzić ich własnego człowieka na Tron Piotrowy.

Teraz zaś cała ta gadanina o „tolerancji” oraz „wielkim parasolu” nagle się skończyła – rozpoczęła się natomiast czystka wśród wiernych, ortodoksyjnych zakonników, seminarzystów, księży oraz wykładowców. I było to nieuniknione.

Przyznać przynajmniej należy, że [ludzie sprawujący obecnie władzę w Kościele] dobrze rozumieją oraz nie starają się maskować faktu, że Nowy Paradygmat oraz Kościół katolicki nie są tym samym – i często mówią o tym zupełnie otwarcie. Tym, co nam pozostało, jest ich Nowy Kościół.

Przez pięć dekad graliśmy w „grę anglikańską”: problem nie istnieje tak długo, jak długo się o nim nie mówi. Święte Oficjum kard. Ottavianiego oraz przygotowane przez nie schematy stanowiły ostatni oddech starego Kościoła i jak powiedział cytowany już de Lubac – zostały one zniszczone przez Józefa Ratzingera.

Mieliśmy długi okres przejściowy, w którym papieże udawali że nic zasadniczego się nie zmieniło, podczas gdy cała struktura wokół nich dostosowywała się do Nowego Paradygmatu, aż ostatecznie do zdobycia pozostała jedynie władza papieska.

Uważam, że pozytywny choć niezamierzony skutek obecnego pontyfikatu polega na tym, że uwolnił nas on od wielkiego ciężaru, że możemy ostatecznie pozostawić za sobą absurdalną sytuację z epoki Wojtyły/Ratzingera. Przez te wszystkie lata żądano od nas byśmy udawali, że jesteśmy świadkami „nowej wiosny Vaticanum II”, podczas na naszych własnych oczach drapieżne wilki przebrane w szaty pasterzy pożerały owce.

Obecnie w końcu możemy przestać udawać, że we wspaniałym posoborowym Kościele Nowego Paradygmatu i Miłosierdzia wszystko jest w jak najlepszym porządku. Tym, którzy wciąż jeszcze są zagubieni odpowiadamy – pontyfikat Bergoglio nie jest żadnym wstrząsem ani nawet niespodzianką, jest po prostu jedynym możliwym skutkiem. Pontyfikat ten nie jest anomalią, ale jedyną logiczną konsekwencją – i jest to w równej mierze „zasługa” Józefa Ratzingera co Waltera Kaspera.

Tłum. Scriptor
https://scriptorium361.wordpress.com

za marucha.wordpress.com/2018/08/26/et-tu-benedict/